Kolory kobiecości

Budynek główny
9 III 2012 - 20 V 2012

 

Magdalena Rajska-Armata

Studia na Wydziale Grafiki katowickiej Filii Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Dyplom w 1979 r. z plakatu
w pracowni prof. Tadeusza Grabowskiego i z grafiki artystycznej w pracowni prof. Andrzeja Pietscha.

Uprawia malarstwo sztalugowe, rysunek i projektowanie graficzne. Portrecistka, maluje i rysuje portrety, figuratywne i abstrakcyjne obrazy z użyciem takich technik, jak: olej na płótnie, pastel, akwarela.

  14 wystaw indywidualnych i udział w wielu zbiorowych.
  Członkini Związku Polskich Artystów Plastyków. Uczestniczka wielu plenerów.
Prace w Muzeum Historii Katowic, Muzeum Archidiecezjalnym w Katowicach, Muzeum w Raciborzu, Pszczyńskim Centrum Kultury, a także w prywatnych kolekcjach w Polsce i za granicą. Twórczość artystki wielokrotnie prezentowano w telewizji, radiu i w prasie.

- Lubię kobiecość – z iskierką w oczach powiedziała mi Magdalena Rajska-Armata, podczas naszej długiej rozmowy o jej ostatnich rysunkach i obrazach, o inspirujących ją modelkach, o frapujących kwestiach oraz planowanej w Muzeum Historii Katowic wystawie.
     I to proste sformułowanie najlepiej oddaje charakter malarki i prezentowanych prac. I właśnie tym, pełnym optymizmu i dojrzałej akceptacji, uczuciem artystka zapragnęła podzielić się z nami.
A że barwy i ich ekspresja są podstawą jej widzenia świata, zatem poprzez kolor starała się uchwycić tajemniczy i klarowny zarazem fenomen kobiecości.

Czymże, wobec tego, rzeczona kobiecość jest? To jedno z fundamentalnych pytań, które zdają się łatwe i oczywiste, aż do momentu, gdy próbujemy sformułować odpowiedź. Czy szukać jej w naturze czy w kulturze? W fizjologii się objawia czy w psychice? Materią jest czy duchem? Harmonią ciała czy chaosem pożądań? Głęboką wiedzą czy płytkim pozorem? Intuicją przekraczającą granice czy ograniczającym myślenie stereotypem? Dobrem czy przekleństwem?

Z kolorowych plam i giętkich linii, z błysków światła i delikatnej faktury, z duktu pędzla i pastelowych smug, na papierze, dykcie i płótnie zbudowała swą metaforyczną odpowiedź Magdalena, imienniczka tej, która i grzeszna, i święta była, której mądrość i uroda przysporzyły paru przyjaciół oraz wielu wrogów, o którą wciąż toczą się spory, czy była jedną osobą czy mitem złożonym z kilku postaci, a nawet... czy w ogóle istniała.

Na pewno jednak istnieją wśród nas, nie tylko w prastarych legendach i apokryfach, kolorowe, fascynujące kobiety. Wystarczy dobrze się rozejrzeć wokół. Tak właśnie zrobiła malarka, a to, co zobaczyła, obudziło w niej instynkt rasowej portrecistki. Bo czyż można wyzwolić się ze spojrzenia błyszczących, pełnych pasji oczu? Czyż można zignorować dobroczynną energię płynącą z wiary we własne siły i radości z owocnego życia? Czyż można oprzeć się urokowi osobowości?

Nie dążąc do tworzenia towarzyskich czy kapitałowych rankingów, nie projektując reprezentatywnej próby społecznej, ani nie konstruując modeli obliczeniowych struktury udanej kariery, autorka stworzyła cykl portretów prawdziwych kobiet, które spotkała na swej drodze i które zauroczyły ją swą wiedzą, entuzjazmem, uporem w dążeniu do celu. Są tam prawniczki, lekarki, historyczki, artystki, a nawet orientalistka. Są właścicielki firm, dyrektorki instytucji, kobiety – sędziowie Sądu Apelacyjnego i Sądu Najwyższego, scenografki współtworzące wybitne wydarzenia polskiego teatru i kina, jest kierująca jedną z katedr Akademii Medycznej, a nawet pani senator i minister polskiego rządu. Są tam matki i córki, siostry i kuzynki, babcie i ciocie, panny, mężatki, wdowy i rozwódki czy raczej, jak się dziś mówi, singielki. A ich życiowe role wciąż przeplatają się ze sobą i, jak nurty w rwącej rzece, są nie do rozdzielenia. Nie dziwi zatem, iż i malarka, sama będąc matką, włączyła do tego cyklu portrety dam bliskich jej sercu: najdroższej mamy oraz dwóch ukochanych i utalentowanych córek?

Autorka, dysponująca ogromną ilością pozytywnej energii i optymizmu, podobnych cech szukała u swoich modelek, wierząc, iż te zalety pozwalają przezwyciężyć zarówno własne niedoskonałości, obiektywne życiowe powikłania, jak i subiektywnych nieprzyjaciół. Bo przecież nikt nie jest od nich wolny. Ponieważ jednak nigdy nie malowała celebrytek, znanych z błahych wydarzeń, ani osób z pierwszych stron plotkarskich gazet, nie mam prawa analizować tu adekwatności prezentowanych wizerunków względem charakteru, biografii, przebiegu kariery czy stosunków rodzinnych bohaterek. Artystka zresztą, nie poddając się fali modnej współcześnie dekonstrukcji rozbijającej w proch każdą ideę i każdy autorytet, ani nie ulegając wszechobecnemu krytycyzmowi, każącemu szukać przysłowiowej dziury w całym, dążyła raczej do stworzenia wiarygodnego wizerunku dzisiejszej kobiety sukcesu, która swą pozycję zawdzięcza jedynie osobistym zdolnościom i pracowitości, a nie, jak niegdyś, statusowi ojca czy męża. W tym celu malarka przekornie zwróciła się ku zakorzenionym w kulturze (bądź, co bądź patriarchalnej) schematom ikonograficznym reprezentacyjnego portretu oficjalnego, z kręgu nowożytnego, europejskiego malarstwa. Przekształciła je jednak, zgodnie z duchem swojej twórczości i myślą przewodnią cyklu. Pozostawiła tradycyjną, statyczną i zamkniętą kompozycję, z mniej lub bardziej frontalnym ujęciem dominującej postaci, która zazwyczaj spogląda prosto na widza, a przy tym nieco z góry, jak przystało na królową. Jednak bardzo myliłby się ten, kto by sądził, iż powstały konterfekty sztywne i ceremonialne. Nic z tych rzeczy! Dzięki intensywnym kolorom oraz malarskiej swobodzie pociągnięć pędzla autorka zdynamizowała obrazy, konwertując życiową energię swych bohaterek na pełne wigoru malowidła. A przy tym zachowała subtelną równowagę między wymogami realistycznego podobieństwa a własnymi poszukiwaniami barwnej struktury światła, kształtu i przestrzeni. Ponadto abstrakcyjne, odrealnione tło pozwala skupić uwagę na portretowanej, nie rozpraszając zbędnymi szczegółami z jej otoczenia. Widz otrzymuje możliwość nawiązania bliskiego, niemal intymnego kontaktu z drugą osobą.

I jest jeszcze coś niezwykle ważnego dla ostatecznego wyrazu tych dzieł. Otóż malarka nie zmuszała swych modelek do wielogodzinnego, monotonnego pozowania, co i tak w przypadku tych mocno zajętych kobiet byłoby zapewne niemożliwe. Zapraszała je tylko do udziału w krótkiej sesji fotograficznej, w wybranym przez nie miejscu, w klimacie przyjaznego spotkania. Te optymalne warunki zaowocowały w obrazach dużym ładunkiem naturalności i ujmującej, serdecznej atmosfery, niezależnie od wybranej, chłodnej lub ciepłej tonacji barwnej, niezależnie od rodzaju skupionego bądź rozproszonego światła, pory dnia czy roku. Dzięki tej, obopólnie korzystnej spontaniczności, ciekawe i pełne życia twarze modelek nie zastygły w zdrętwiałe maski, lecz obdarowują nas czarującymi uśmiechami. Od ledwie widocznego drgnienia ust i kącików skupionych oczu, przywodzącego na myśl tajemniczą damę Leonarda, przez swobodny półuśmiech sugerujący życzliwe zainteresowanie drugą osobą, aż po filuterne spojrzenie „kocio” przymrużonych w blasku letniego słońca oczu i uśmiech tak zaraźliwie promienny, że nie sposób go nie odwzajemnić.

No, ale dość już o portretach niepokornych, współczesnych wzorców osobowości, promiennych kolorów lśniących na firmamencie naszych czasów.

Pora, razem z artystką, zmierzyć się z „barwą dopełniającą” osobowość kobiety. Najbardziej naturalną i, nie wiedzieć czemu, jednocześnie najbardziej kontrowersyjną. Tą, która poprzez kobietę może wyobrażać świętą niewinność, a w innym kontekście upokorzenie lub nawet zgorszenie. Tą, która czyni z kobiety błogosławioną szafarkę życia i zarazem przeklętą uwodzicielkę zmysłów. Tą, przez którą kobieta może być różą i alabastrem  (jak pisali poeci) albo workiem łajna obleczonym w skórę (jak pisał pewien opat).
Mowa o cielesności. Mowa o jej przekształcaniu w sztukę.
O akcie.

Jedne z najstarszych artefaktów znanych ludzkości to prehistoryczne figurki nagich kobiet. A umiejętność poprawnego narysowania aktu jest nadal podstawą plastycznego wykształcenia. W ciągu tysięcy lat bowiem zdawał się on być najlepszą formą zobrazowania najbardziej abstrakcyjnych idei od narodzin, przez miłość, po śmierć, od grzechów głównych przez cnoty teologiczne, po kardynalne (no, może poza męstwem), od prawdy, dobra i piękna aż po wolność, równość i braterstwo, a nawet aż po personifikacje całych narodów. Zmieniały się tylko, pozornie wiecznotrwałe, ideały.

Dziś zbanalizowana golizna pojawia się wszędzie – w reklamie radia, gładzi szpachlowej i perfum, na billboardach, w gazetach, w telewizji i w kinie. Lecz ta komercyjna i w celu zwiększenia sprzedaży perfekcyjnie wyidealizowana nagość jest już tak realnie nierealna i tak zmieniła naszą percepcję cielesności, że niejeden, gdy tylko zobaczy kawałek prawdziwej piersi lub pośladka albo, co gorsza, jest zmuszony obnażyć swoje, wpada w popłoch i przestaje myśleć. A przecież ciało jest nam bliższe nawet od koszuli. Powinniśmy je lubić. To dzięki niemu żyjemy, przez nie doświadczamy i z jego powodu umieramy. Dlaczego mielibyśmy udawać, że go nie ma. Że istnieje tylko twarz, dłonie i stopy, a reszta się nie liczy.

Tą „resztą” kobiecego ciała właśnie Magdalena Rajska-Armata zajęła się w drugiej części swego malarskiego cyklu, oczywiście także za pomocą intensywnych, często kontrastowych kolorów i energicznego, szerokiego pędzla lub zamaszystej pasteli. Kompozycje autorki nawiązują często do typowych zestawień kolorystycznych różnych epok czy twórców i ani na moment nie przestają być powierzchnią pokrytą farbami w określonym porządku, choć przywołują sylwetki przeróżnych kobiet, w różnych momentach życia i w różnych nastrojach. Młodsze i starsze, szczupłe bądź ujmująco krągłe, niektóre nagie, inne w bieliźnie lub z kawałkiem tkaniny. Tańczą, leżą, stoją, siedzą, śpią lub wygrzewają się na słońcu. A płynność linii, giętkość płaszczyzn, wypukłość świateł i wklęsłość cieni łagodnie definiują ich ciała.

Tu złociste żółcie i oranże ogrzewają je swym promiennym ciepłem. Tam zieleń Vermeera znika pod naporem ochry, zostawiając nad podziw konkretny cień modelki. Śródziemnomorski błękit, zderzony z blaskiem słońca na skórze, renesansowo kontrastuje z różową materią, sugerując idylliczne, niebiańskie rozkosze. Turkusowe wody laguny obmywają bladą cerę dziewczyny czy może nereidy. Gdzie indziej, w barokowych purpurach, jasne plecy i krągłe biodra, niczym zmysłowa wiolonczela koncertują na naszych oczach. Niekiedy szare i brunatne brązy przywołują skojarzenia z rodzącą Ziemią albo odwołują się do tajemnego świata przestrzeni van Dycka. Zdarza się też, że niemal czarny granat nocy odsłania błękitno-szarą postać – sekret zmysłowych snów. Bywa, iż te plastyczne impresje ukonkretniają się, a wtedy plama czerni nałożona na ugier nagle staje się pończochą. A czasem wręcz przeciwnie, rozbijają formę zbudowaną przez kolor i światło, kiedy na przykład jaskrawobłękitne, bordowe lub złociste, grube linie obrysowują ciało. Jakby niewprawną ręką, nie zawsze trafiając we właściwe miejsca. Albo niczym kontur na źle odbitej grafice. Lub niby ognie świętego Elma –  wyładowania magnetycznej energii rozpierającej ciało.

Unikając dosłowności i nachalnego realizmu, acz wykorzystując baczną obserwację ciała i jego interakcji z otoczeniem, gry świateł, rozkładu barw i odcieni, malarka stworzyła emocjonalne wizerunki przemawiające do naszych uczuć i wyobraźni. Bo ciało, jeśli umiemy je słuchać, może nam wiele powiedzieć nie tylko o stanie fizycznego zdrowia, ale i o wszelkich odcieniach czy zawirowaniach duszy. I wtedy może zainspirować Sztukę.

A nam przypomnieć odwieczny dylemat, czy to ciało rodzi duszę, czy dusza tworzy ciało?

Pojawił się zatem w naszych rozważaniach kolejny, niezwykle istotny walor. Lecz trudno o nim opowiadać, no bo jaki kolor ma dusza? W malarstwie Magdaleny mieni się wszystkimi kolorami palety, tworząc ciała kompozycji, które klasyczna historia sztuki włącza w nurt abstrakcji, czasem z dodatkiem wieloznacznego dookreślenia – abstrakcji lirycznej. A ponieważ to kolejna z ulubionych dziedzin twórczości artystki, więc właśnie tu, na styku idei i niedopowiedzenia, szukała własnych, plastycznych rozwiązań kwestii kobiecości. Rozpoczęła niezwykle ciekawą serię rysunków i obrazów, którą nazwała Kobieta –  znak.
     Tu kolor, mimo iż nadal intensywny, częściej kładziony był walorowo, ujawniając zwłaszcza siłę światła i cienia, a co za tym idzie, aluzyjnie odnosząc się do mocy świadomości i podświadomości. Bowiem w czerwieniach, instynktownie, poszukujemy żaru ciała i zmysłów. W żółciach staramy się dojrzeć blask – energii, ducha lub gwiazdy. W zieleniach szukamy viriditas, jak nazywała siłę życia, żywotność św. Hildegarda z Bingen. W brązach jawi się nam dojrzałość i spokój. W błękitach – oddech istnienia, a w granatach – nocne zjawy. Nie? To znajdźcie własne skojarzenia, by dopełnić malownicze propozycje artystki i nie obawiajcie się ich, bo najpiękniejsze, co może nam dać kontakt ze sztuką, to pretekst do nieszablonowego myślenia, oderwania od codzienności, poszerzenie pola zmysłów.
     Poza aluzyjnym kolorem, dającym wrażenie jakiejś mniej lub bardziej zorganizowanej plazmy – czy, jak kto chce, energii lub nawet emocji – na obrazach, a zwłaszcza w rysunkach pojawiają się niespokojne lub łagodne linie, którymi malarka próbuje ująć pierwotną bezforemność kolorów w kształt kobiety. Mniej lub bardziej symboliczny. Jakby rozum próbował nakreślić granice, w których dusza może pędzić żywot. I czasem mu się to udaje, a czasem nie. Bo dusza, artystów w szczególności, mocno niepokorna nie pozwala się łatwo powściągać. Zdarza się, iż trzeba wielu prób, wielu doświadczeń, wielu linii; aż w końcu rozum zasypia, budząc demony. By jednak mogła powstać dojrzała i pełna osobowość,  potrzebny jest Cień. I jego uświadomienie – jak głosił pewien, całkiem współczesny Mędrzec. Mówił też, że w duszy każdej kobiety musi być miejsce dla elementu męskiego (i vice versa).

Przyjrzyjcie się więc obrazom i swym duszom.

Życzę wrażeń.

Komisarz wystawy

Natalia Kruszyna